Piątek, 13 grudzień AD 2024, dziś imieniny Dalidy, Juliusza, Łucji
Zgłosił się do mnie mój 66-letni Przyjaciel. Zbyszek, po długich latach pobytu w Kanadzie, postanowił umieścić „w dobrym banku i w dobrym państwie” oszczędności swojego życia. Wyszło mu, iż takowym jest Księstwo Liechtenstein (Fuerstentum Liechtenstein). Nie zastanawiając się długo (mus to mus) wywlokłem samochód z garażu i ruszyliśmy w 40-godzinną podróż tam i z powrotem. „A com widział i com słyszał - zaraz wszystko Wam opowiem.”
Zgłosił się do mnie mój 66-letni Przyjaciel. Zbyszek, po długich latach pobytu w Kanadzie, postanowił umieścić „w dobrym banku i w dobrym państwie” oszczędności swojego życia. Wyszło mu, iż takowym jest Księstwo Liechtenstein (Fuerstentum Liechtenstein). Nie zastanawiając się długo (mus to mus) wywlokłem samochód z garażu i ruszyliśmy w 40-godzinną podróż tam i z powrotem. „A com widział i com słyszał - zaraz wszystko Wam opowiem.”
Praska obwodnica, czyli „Okruh”. Generalnie Czesi są fatalnymi kierowcami. Od razu widać, że dopiero niedawno zamienili „Skody” MB 1000 na „Felicie” i wielgachne „Octavie”. Co chwilę notujemy stłuczki i widok spoconych sprawców drapiących się kretyńsko po karku. Mają miny takie, jakby ktoś narobił im na głowę. Zresztą te czeskie rozwiązania komunikacyjne... W takim na przykład Pilźnie międzynarodowy tranzyt prowadzi przez sam środek miasta - wśród trolejbusów, tramwajów i żwawo pomykających między śmietnikami Cyganów. I to ma być sławna stolica piwa? Zresztą mijane miejscowości w południowych Czechach nie nastrajają optymistycznie. Mnóstwo ruder i odrapanych budynków. Doprawdy nasza przaśna Kotlina Kłodzka przedstawia się niewiele gorzej.
Granica czesko - niemiecka w Furth im Wald (Bawaria). Czesi, Niemcy i Austriacy bez sprawdzania paszportów przekraczają zonę. My oczywiście zostajemy odprowadzeni przez niemieckiego „chłopka-roztropka” o wyglądzie gnoma (dosłownie: reaktywowany towarzysz Babiuch) na boczek i starannie „skipiszowani”. Nie oszczędził nawet mojej osobistej butelki z wodą mineralną. Bawar otworzył ją i powąchał. Sherlock Holmes się znalazł! Przechodzący obok turysta czeski podpowiada mu w łamanej niemczyźnie: „Polacy-przemytnicy”. Wielkie dzięki bracie - Słowianinie. Chyba z tym Zaolziem nie miałem racji...
Prujemy przez Niemcy do Lindau nad Jeziorem Bodeńskim. Przy pięknym słońcu niemieccy „drajwerzy” zachowują się dzielnie niczym żołnierze Waffen-SS na froncie wschodnim. Gdy jednak w Alpach zapada zmrok - dostają kociokwiku. Są groźniejsi od wspomnianych Prażan. Nie wiesz kiedy przyśpieszą, a kiedy raptownie zahamują. Ogarnia ich strach - najgorszy doradca powożącego autem. „Niemcy to parówa, piwo, beknięcie i schemat” - komentuje Zbyszek.
Ścinamy Austrię i wjeżdżamy nocą na granicę z Liechtensteinem. Na budynku powiewają dwie flagi: Księstwa i Szwajcarii (Liechtenstein jest w unii celnej z Helwecją). Turyści przemykają jeden po drugim. Nas szwajcarscy celnicy odstawiają na prawo i za chwilę zaczyna się „rock and roll”. Zdejmują dekle z kół, odchylają siedzenia, łamią plastikową „wajchę” przy przednim fotelu, rozrywają - podobno nieumyślnie - tapicerkę. Podchodzę do Zbyszka chcąc pomóc mu wyjąć torbę z samochodu. Gdzie tam - nie wolno. Szwajcar pcha mnie na pobliski stolik i warczy: „stój gdzie teraz stoisz.” Jego uwagę przykuwa mały odważnik wiszący na plastycznej lince. To pamiątka Zbyszka z kanadyjskich czasów służąca samoobronie. Celnik rozhuśtuje żelazny przyrząd nad naszymi głowami. Gdyby urwał się i trafił postronną osobę byłoby nieszczęście. Czy potomkowie Wilhelma Tella są kretynami? Wreszcie nakazują odjechać. Nie, nie łapsy. Powoli pakujemy rozbebeszone rzeczy do samochodu. Ostentacyjnie sprawdzam zawartość przeszukiwanego wcześniej portfela. „Coś nie tak?” - pyta Szwajcar w ledwie zrozumiałym niemiecko-helweckim bełkocie. „O.K., ale wolę się upewnić, że mi nic nie zginęło” - odpowiadam po angielsku. Taka mała polska zemsta.
Po 15-20 minutach wjeżdżamy do stolicy Księstwa - Vaduz. Naszą bazę wypadową instalujemy na stacji benzynowej tuż przy „Książęcej Winnicy” reklamującej „Sommerwein”. Miasteczko jest urokliwe. Piękne domki otoczone ogródkami, na dachach powiewają flagi państwowe. Wokół Alpy - majestatyczne, w wyższych partiach częściowo ośnieżone. Jeden ze szczytów przypomina nam Giewont. Krajobraz bajkowy. Od 4 do 8 rano kręcimy się po sterylnych uliczkach. Naszą uwagę przykuwa książęcy zamek. Nocą, oświetlony, prezentuje się wspaniale. Za dnia straszą jego odrapane mury. Ale i tak widać kto tu rządzi. Książę Hans Adam z wysokości zamkowej góry spogląda na swoich lilipucich poddanych.
Po otwarciu banków udajemy się na Herrengasse. Zbyszek, kuty na cztery nogi, prowadzi rozmowy z bankowcami na temat założenia konta, przelewu przez bank jego kanadyjskiej emerytury itd. Ci jednak przede wszystkim pragną się dowiedzieć dlaczego chce w ich banku złożyć pieniądze, skąd je ma, gdzie pracował, czy płaci podatki. Przesłuchania mają czysto policyjny charakter! Przyjaciel po wyjściu z ostatniego banku jest zniesmaczony. „Potraktowano mnie jak szmatę, bo jestem Polakiem” - stwierdził. „Niech się wypchają, tym bardziej, że oprocentowanie jest do niczego” - dodał z lekką pogardą.
Cóż, ostatnie spojrzenie na Księstwo i liechtensteinskie dziewczyny (niemal wszystkie są zmodyfikowane genetycznie; widać po gabarytach, że wysysają czekoladę „Milkę” wraz z mlekiem matki) i w drogę. Sytuacja się powtarza. Chamscy celnicy, „drugokategoryjne” traktowanie. Na czeskiej granicy gruba jak szafa grająca urzędniczka pyta nas czy mamy „zbożi”. „Nie mamy, bo proszę pani zboże już upłynnili nasi niezawodni posłowie” - dowala jej Zbyszek. „Fajna ta twoja Europa, nie ma co. Albo idioci albo policjanci” - zauważa filozoficznie. Było pozostać w Kanadzie Zbyszku, oj było...